sobota, 30 maja 2015

"Muismy porozmawiać o Kevinie" Lionel Shriver


Skuszona bardzo pozytywnymi recenzjami tej książki, już bardzo dawno temu postawiłam ją na półce. Potem jednak ochota na lekturę mi przeszła, zwłaszcza, że powieść bardzo mocno umieszczona jest w realiach amerykańskich, a ja jestem coraz bardziej w stosunku do nich krytyczna. 
Właściwie od początku wiadomo o co chodzi - Kevin tuż przed swoimi szesnastymi urodzinami zamordował w szkole dziewięciu uczniów, nauczycielkę oraz pracownika kawiarni. Eva - jego matka - żyje z tym brzemieniem. Każdy dzień od pamiętnego czwartku naznaczony jest tym, co zrobił jej syn. Nic nie jest takie samo. Ta powieść to rozrachunek Evy, to próba odnalezienia odpowiedzi na pierwsze nasuwające się pytanie "dlaczego", to szukanie w sobie odpowiedzialności za czyny dziecka. Na płaszczyźnie globalnej to oczywiście odpowiedź na liczne w Stanach Zjednoczonych maskary w szkołach. 

Shriver stworzyła klasyczną powieść epistoralną - Eva pisze listy do męża, w których opisuje historię ich miłości, aż do owego czwartku. To bardzo długie listy, w których szczegółowo przedstawione jest ich życie przed dziećmi, zainteresowania, praca, miłość. Decyzja o dziecku była w przypadku Evy spontaniczna, kierowana raczej chęcią dania mężowi potomka. Eva już w ciąży waha się, żałuje decyzji, a po porodzie nie potrafi pokochać syna. Chłopiec jest bardzo trudnym niemowlęciem - dużo płacze, nie uśmiecha się, wydaje się być nieszczęśliwym, że został powołany na świat. Gdy Kevin ma 6 lat, Eva rodzi drugie dziecko - wyczekaną córkę. Wspomnienia przeplatane są opisami aktualnego życia Evy oraz jej  odwiedzin w zakładzie karnym. 
Mąż Evy - Franklin to Amerykanin z krwi i kości, przekonany o wyjątkowości swego kraju, niezwykle zaangażowany w wychowanie syna. W przeciwieństwie do niego Eva jest bardzo krytyczna wobec polityki i zachowania Amerykanów, to córka armeńskich emigrantów, stojąca zawsze na uboczu. 

Mój sceptyzm wobec tej książki się potwierdził - niestety zupełnie mnie nie zachwyciła. Jeśli interpretowałabym ją jako alegorię wszystkich szkolnych masakr, przejaskrawiony ich obraz, byłabym w stanie zaakceptować zamysł Shriver. Jeśli to jednak ma być rekonstrukcja typowej, dobrze sytuowanej amerykańskiej rodziny oraz próba odpowiedzenia na pytanie dlaczego dziecko robi coś tak strasznego, to niestety, zupełnie autorce nie wyszła. Obraz Kevina predstawiony w listach jest subiektywny i tak negatywny, że aż śmieszny. Wyjaśnię, nie mam nic przeciwko subiektywizmowi matki, to jej święte prawo, a także konwencja powieści. Eva nawet stara się uobjektywnić swoje wrażenia i obserwacje, przytaczając obserwacje opiekunek i nauczycieli, sąsiadów i kolegów. W opozycji do niej stoi tylko wizja Franklina.
Kevin jest zły, złośliwy, krnąbrny i mściwy. Chłopiec nigdy się nie uśmiecha, nic go nie cieszy, nic go nie interesuje. I jeśli nawet pogrążona w poporodowej depresji matka może przejaskrawiać płacz dziecka i nadinterpretować jego zachowanie, to niestety nie wierzę, że istnieją rodzice, którzy nie poszliby do lekarza z dzieckiem, które do szóstego roku robi w pieluchy, nie zajmuje się kompletnie niczym i spędza godziny na patrzeniu w podłogę. 
Równie dziwne są opisy siostry Kevina - Celii - dziewczynka jest uległa, bojaźliwa do tego stopnia, że boi się wejść sama do łazienki. 
Jeśli Shriver chciała opisać normalną rodzinę, w której rodzice oczywiście popełniają błędy wychowawcze, tak jak setki innych, to się jej to nie udało. Opisuje skrajne przypadki, rodziców, którzy nie interesują się dziećmi naprawdę - bo co to za ojciec, który co tydzień zabiera dzieci do muzeów i na inne atrakcje ale nie zasięgnie rady psychologa w tak elementarnych kwestiach jak powyżej opisane? Odnosiłam wrażenie, że Shriver zrobiła wszystko, by naszkicować postaci skrajne, potworne wręcz i myślę, że nie taki był jej zamiar. Wydaje mi się, że chciała raczej udowodnić, że taka tragedia może wydarzyć się w całkiem normalnej rodzinie z klasy średniej, z zatroskanymi rodzicami, którzy borykają się ze zwyczajnymi problemami wychowawczymi.

Bardzo dobrze rozumiem problemy Evy, depresję, trudności w zaakceptowaniu macierzyństwa, rozumiem także opisane błędy wychowawcze, z których żaden nie jest tak poważny, by wychować degenerata. Nie rozumiem za to Franklina - ślepego na sygnały żony, na zachowanie dzieci. Nie pojmuje dlaczego bez zastanowienia akceptuje fakt, że to dobrze zarabiająca, robiąca karierę żona, całkowicie poświęca się wychowaniu syna. Według niego Kevin nie jest problematyczny, w jego ramionach zachowuje się jak normalny niemowlak ale nigdy nie zaproponuje, że to on z nim zostanie. Bardzo dziwne.
O ile Evę mogę sobie wyobrazić, to pozostali bohaterowie są wydumani i nierealni. Do około dwusetnej strony poważnie zastanawiałam się nad porzuceniem lektury, ale dopiero wtedy Eva w swoich listach zaczęła opisywać ciążę i wychowywanie syna, co nadało powieści więcej dynamiki.

Moja ocena: 3/6

Lionel Shriver, Wir müssen über Kevin reden, tł. Christine Frick-Gerke i Gesine Strempel, 560 str., List Taschenbuch 2007.

4 komentarze:

  1. Tym razem nasze oceny książki się rozminęły :) Mnie "Musimy porozmawiać..." ogromnie interesowała, mogę powiedzieć, że tej książki nie przeczytałam, a przeżyłam ją. Zachowania Franklina też nie rozumiałam. Franklin to zaślepiony głupiec i wbrew pozorom bardzo zły ojciec. Najbardziej było mi żal małej Celii.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie ona z zasady, tematycznie, też interesowała, tylko wykonanie mojej zdaniem jest bardzo słabe. Taka rodzina jest konstruktem pani Shriver, po prostu nie wierzę jej.

      Usuń
  2. Z dużym zainteresowaniem przeczytałam Twoją recenzję. Ja tej książki nie czytałam, głównie dlatego, że widziałam film na jej podstawie (choć nie wiedziałam wtedy, że to adaptacja), znakomity zresztą. Bardzo zapadł mi w pamięć, jest moim zdaniem świetnie nakręcony i zagrany (Tilda Swinton w wybitnej roli matki i bardzo demoniczny i przekonujący Ezra Miller jako nastoletni Kevin). Ale ta powieść była nieodłącznym elementem dyskusji w klubie książkowym, do którego należę. Prawie wszystkie uczestniczki ją przeczytały i dyskusje na jej temat toczyły czasem bardzo gwałtowne ;-) Większość uznała ją za rewelacyjną, choć przerażającą i przedstawiającą straszną wizję macierzyństwa. Tylko jedna koleżanka rzuciła nią o ścianę (serio) i stwierdziła, że to kompletne bzdury i nie da się tego czytać; wiele z jej obserwacji było bardzo zbliżonych do Twoich, choć dobrnęła chyba tylko do setnej strony ;-) Tak czy owak ja nie chciałam sobie psuć wizji tej historii, którą poznałam poprzez film, i nie zdecydowałam się na lekturę. Jeśli nie widziałaś ekranizacji, to polecam! Te absurdy i nierealistyczne zachowania bohaterów, które opisujesz, jakoś nie rzucały się aż tak w oczy. Wyszłam z kina oszołomiona, ale pytania, które sobie zadawałam, były bardziej ogólne na temat macierzyństwa: jak to jest, gdy nie do końca chce się mieć dziecko, które już w drodze, gdy nie jest się pewnym, czy się je w ogóle kocha? I czy takie uczucia wpływają na to, jakie to dziecko będzie? Czy można się urodzić z gruntu złym? To dylemat z cyklu nature vs. nurture - do jakiego stopnia wpływ na ludzką osobowość ma biologia w porównaniu z wychowaniem i środowiskiem, w jakim się dorasta? I tak dalej. Film jest przede wszystkim portretem psychologicznym matki, która do końca życia będzie płacić za to, co zrobił jej syn. Ojca tam faktycznie mało, ale może właśnie o to chodziło? Ogólnie presja ciążąca na matkach jest dużo większa, niż na ojcach. To one są nadal głównie odpowiedzialne za wychowanie, choćby nie wiem jak "zachodnie" było społeczeństwo. Gdy dzieciak schodzi na złą drogę, wini się zazwyczaj matkę właśnie...
    Strasznie się rozgadałam, ale jak widać cztery lata po obejrzeniu tego filmu nadal mi te pytania chodzą po głowie! :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo jestem ciekawa, co byś powiedziała po lekturze, bo wychodzi na to, że ksiązka jest jednak odmienna od filmu. Fakt, książka uczula na mniej przyjemne aspekty macierzyństwa i nie przeczę, że może ono się wiązać z depresją, odrzuceniem dziecka, trudnościami, ale tak jak pisałam Koczowniczce moim zdaniem Shriver się totalnie rozjechała. Bo przecież przedstawia rodziców jako bardzo troskliwych, zmartwionych, ale nie robią kompletnie nic w sprawie zachowań dzieci, które ewidentnie nie są normalne. Zakładam, że wiele osób ma podobne rozterki w pierwszej ciąży - mogłabym wiele napisać o sobie, ale to może raczej prywatnie:) Na pewno nie czułam po porodzie żadnej eksplozji miłości, fali uczuć i ciepła. Z moich, laickich naturalnie, obserwacji wynika, ze biologia ma jednak spory wpływ na osobowość i zachowanie dziecka ale nie wierzę, że może urodzić się ktoś z gruntu kompletnie zły. Nie wierzę, że noworodek jest złośliwy, nie wierzę, że zaledwie kilkulatek, który ma byc normalny, potrafi godzinami gapić się w dywan. Nie doszłam w końcu do tego, czy Shriver celowo przejaskrawiła swoją wizję, czy faktycznie uważa, że takie coś jest możliwe. I tak, zgadzam się, to raczej książka o matce, niż o synu. Super, że się rozgadałaś, mogłabym dyskutować godzinami!

      Usuń